Klaudia Domagała, prezes Fundacji Wolności i Niepodległości, łódzka działaczka Konfederacji
Zdziwiona jestem jak wielu komentujących mój wczorajszy wpis jest przekonanych, że stacje i restauracje na MOPach przy polskich autostradach i drogach ekspresowych powstają tak jak gdziekolwiek indziej: ktoś kupuje ziemię przy autostradzie, stawia stację, a potem „rynek decyduje” czy będzie burger z USA czy schabowy z Polski. To nieprawda. I warto to wreszcie uporządkować, bo bez zrozumienia mechanizmu nie da się uczciwie rozmawiać o „rynku”, „popycie” i „wolnym wyborze”.
MOP to nie prywatna działka, tylko teren należący do Skarbu Państwa. O tym, co tam powstanie, decyduje przetarg organizowany przez GDDKiA (albo koncesjonariusz na odcinkach prywatnych). I co ważne: nie jest to przetarg „na restaurację”! To jest przetarg na całościowe prowadzenie MOPu, zazwyczaj z obowiązkiem:
– wybudowania i prowadzenia ogromnej stacji paliw
– utrzymania całej infrastruktury
– spełnienia bardzo wyśrubowanych wymagań finansowych i organizacyjnych
Efekt jest prosty: żadna samodzielna polska restauracja NIE MA MOŻLIWOŚCI wystartować, niezależnie od tego, jak świetna jakościowo i tańsza niż sieciówki by była, jak dobre byłyby w niej schabowe, pomidorowa i pierogi. Ba, niezależnie od tego, że spełniałyby wszystkie wymogi sanitarne i logistyczne. Bo nie prowadzi stacji benzynowej! I to nie byle jakiej, ale z bardzo wyśrubowanymi warunkami. Kto więc realnie może wygrać taki przetarg? Nie lokalny przedsiębiorca. Nie właściciel karczmy. Tylko duże koncerny paliwowe (często zagraniczne), które mają już umowy z globalnymi sieciami gastronomicznymi. Czasem wygra Orlen. Ale tu też warto być uczciwym: Orlen co do zasady nie wprowadza na MOPach polskich marek, tylko dogaduje się z tymi samymi fastfoodami co inni, bo to dla niego prostsze, bezpieczniejsze i bardziej „systemowe”. Standaryzacja wygrywa z lokalnością.
Dlatego opowieść, że „fast foody są, bo ludzie je wybierają” jest zwyczajnie fałszywa. Ludzie nie mają wyboru, bo ten wybór został dokonany wcześniej na etapie konstrukcji państwowych przetargów, które de facto wykluczają rodzime restauracje. I tu pojawia się pytanie, którego wielu bardzo nie lubi: czy to naprawdę przypadek? Czy może świadomie zaprojektowany system, który eliminuje lokalny biznes, promuje największych graczy (w tym zagranicznych), oddaje publiczną przestrzeń przy autostradach globalnym sieciom?
Bo jedno jest pewne: polskie jedzenie i polski biznes mogłyby być obecne na polskich drogach ekspresowych i autostradach. Technicznie to jest możliwe. Organizacyjnie też. Tylko że ani rząd PiS, ani rząd Tuska tego nie chcą. Nikt nie zmienił zasad. Nikt nie otworzył systemu. Nikt nie dopuścił polskich, prywatnych przedsiębiorców do gry. Dlatego nasza kuchnia zostaje tam, gdzie państwo jeszcze jej nie wyparło, przy drogach krajowych. O ile w tym miejscu nie powstanie przypadkiem autostrada, jak to się stało na DK1 i obecnej A1 między Częstochową i Łodzią, gdzie stojące przy drodze i działające miejsca… po prostu pozamykano likwidując dojazd. Straszą więc puste budynki, kiedyś pełne klientów, a teraz z banerami o sprzedaży lub licytacji komorniczej.
Możemy się spierać o gusta kulinarne, ale nie udawajmy, że to kwestia wolnego rynku, skoro reguły gry od początku wykluczają polskich przedsiębiorców.
I o tym właśnie jest ta dyskusja.
To nie rynek zdecydował.
To zdecydował system.

Komentarze (1)