Krystian Kamiński, b. poseł na Sejm
Świat się zmienia – widać to nawet po tym, że polskie środki masowego przekazu, zwykle tak prowincjonalne w sprawach dalekowschodnich, musiały poświęcić nieco uwagi szczytowi Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej (ASEAN). Do niedawna organizacja ta była w Polsce praktycznie nieobecna w przestrzeni informacyjnej. Stało się tak za sprawą siły przyciągania aktorskiej z ducha osobowości Donalda Trumpa – a więc wtórnie, niejako przy okazji. Ale i to już coś. Szczyt odbył się w dniach 26–28 października w stolicy Malezji, Kuala Lumpur.
ASEAN powstał pierwotnie jako zrzeszenie prozachodnich państw regionu, mające stanowić kordon przeciw rozprzestrzenianiu się komunizmu. W przeciwieństwie do struktur europejskich – gdzie EWG, później UE, oraz NATO zachowały charakter bloku atlantyckiego z wykluczeniem Rosji – ASEAN całkowicie zmienił swój charakter. Z czasem dołączyły do niego państwa formalnie komunistyczne, zdystansowane wobec USA, jak Wietnam i Kambodża, a także – w przypadku Laosu czy Mjanmy – wręcz niechętne Waszyngtonowi. Na ostatnim szczycie do organizacji dołączył Timor Wschodni.
TRUMP, CHINY I ASEAN: AZJA BEZ ZŁUDZEŃ WOBEC USA
— Krystian Kamiński 🇵🇱 (@K_Kaminski_) November 2, 2025
Świat się zmienia – widać to nawet po tym, że polskie środki masowego przekazu, zwykle tak prowincjonalne w sprawach dalekowschodnich, musiały poświęcić nieco uwagi szczytowi Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej… pic.twitter.com/IulbqBtApW
Regionalna uniwersalność ASEAN ogranicza zakres spraw, jakie mogą znaleźć się w jego agendzie. Do takich należą przede wszystkim kwestie gospodarcze. Państwa członkowskie dostrzegły korzyści w pogłębianiu współpracy ekonomicznej. Natomiast najpewniej nigdy nie stanie się przedmiotem realnych działań organizacji konflikt terytorialny o Morze Południowochińskie – szczególnie widoczny od około dwóch lat na linii ChRL–Filipiny. ASEAN nie zdoła również uśmierzyć wojny domowej w Mjanmie-Birmie. Co prawda uchwalenie Karty ASEAN w 2007 roku – również w Kuala Lumpur – sygnalizowało dążenie do instytucjonalizacji współpracy politycznej, lecz od tego czasu nie osiągnięto nic znaczącego. Elity azjatyckie wciąż myślą w ramach tradycyjnego paradygmatu; nie są gotowe do cedowania kompetencji czy suwerenności na rzecz organizacji międzynarodowych ani tym bardziej zewnętrznych mocarstw. Wyjątkiem są w pewnym stopniu relacje Japonii z USA, a w przeszłości także Korei Południowej.
ASEAN sprzyja natomiast pogłębianiu współpracy gospodarczej – zarówno w ramach organizacji, jak i poza nią. Pod tym względem szczyt w Kuala Lumpur przyniósł konkretne rezultaty. Państwa członkowskie podpisały nowy traktat z Chińską Republiką Ludową, poszerzający zakres wolnego handlu i usług. Umowa ma rozszerzyć swobodną wymianę towarów i usług w obszarze infrastruktury, transformacji cyfrowej i „zielonej gospodarki” oraz zwiększyć tzw. „wymianę międzyludzką”.
Chiny i ASEAN już dziś są dla siebie głównymi partnerami handlowymi, a ten proces będzie się tylko pogłębiał, tworząc przestrzeń wyraźnej synergii, z której Stany Zjednoczone w istocie same się wypisują – w ramach strategii Donalda Trumpa. Pekin doskonale to wykorzystuje. Obecny w Kuala Lumpur premier Chin Li Qiang nie przepuścił okazji, by skrytykować politykę handlową USA, mówiąc, że „siły zewnętrzne coraz częściej ingerują w nasz region, a wiele krajów zostało niesprawiedliwie obciążonych wysokimi cłami”.
ASEAN ma jeszcze jedną funkcję: gromadząc tak wielu znaczących przywódców kluczowego regionu świata, staje się dogodną sceną dyplomatyczną dla aktorów spoza niego – w tym najważniejszych globalnych graczy.
Trump zdołał przy tej okazji dopisać do swojego konta kilka medialnych punktów. W obecności amerykańskiego prezydenta premier Kambodży Hun Manet i premier Tajlandii Anutin Charnwirakul podpisali umowę mającą zakończyć starcia zbrojne, które rozgorzały między tymi państwami w lipcu i doprowadziły do śmierci kilkudziesięciu osób oraz ucieczki z domów 270 tysięcy mieszkańców terenów przygranicznych. Były to najpoważniejsze walki między sąsiednimi państwami azjatyckimi od 13 lat. Trump szeroko reklamował dokument jako „umowę pokojową”, choć sam Charnwirakul unikał tego określenia. Amerykański prezydent podkreślał swoją mediację, a jego presja rzeczywiście miała znaczenie – choć inicjatywa należała do gospodarza szczytu, premiera Malezji Anwara Ibrahima. Umowa zakładała przerwanie działań zbrojnych i wycofanie ciężkiego sprzętu znad granicy, a także uwolnienie przez Tajlandię 18 kambodżańskich jeńców. W zamian Trump zaoferował Kambodży „dużą umowę handlową”, a Tajlandii „ważne porozumienie surowcowe”. Jak to zwykle bywa z jego ogłoszeniami, mieliśmy raczej do czynienia z rozejmem niż z traktatem pokojowym, bo dokument nie rozwiązywał głównego źródła napięć – braku delimitacji granicy w trudnym terenie.
Najważniejszą sprawą, jaką Trump chciał rozegrać w Azji, były jednak relacje z Chinami. Kolejny etap napięć wywołała decyzja władz w Pekinie o reglamentacji eksportu metali ziem rzadkich – kluczowych dla nowoczesnego przemysłu, zwłaszcza elektronicznego. Pekin zastrzegł, że materiały te, których rafinacja w Chinach odpowiada za 92 procent globalnej produkcji, nie mogą trafiać do przemysłu zbrojeniowego państw importujących. Jak to często bywa z chińskim prawem, w regulacjach pozostawiono pole do interpretacji, ale trudno przypuszczać, by była ona korzystna dla odbiorców z USA i ich sojuszników.
Trump zareagował w typowy dla siebie sposób – emocjonalnym atakiem i groźbą nałożenia na cały chiński import 100-procentowych ceł. Początkowo sugerował nawet, że „nie ma o czym rozmawiać” z Xi Jinpingiem, więc się z nim nie spotka. Ostatecznie jednak stało się odwrotnie.
W Kuala Lumpur sekretarz skarbu USA Scott Bessent osiągnął „ramowe porozumienie” w sprawie metali ziem rzadkich i ceł z chińskim ministrem He Lifengiem, lecz decyzja musiała zapaść na najwyższym szczeblu. Zapadła więc na szczycie innej, jeszcze luźniejszej organizacji – Wspólnoty Gospodarczej Azji i Pacyfiku (APEC), do której należą zarówno USA, jak i Chiny. Trump wracał z Korei Południowej, manifestując zadowolenie i chwaląc Xi Jinpinga jako „wielkiego przywódcę wielkiego państwa”. Według Trumpa udało się uzyskać roczne uchylenie chińskich restrykcji eksportowych w zamian za obniżenie ceł o 10 punktów procentowych (do 47%) oraz roczne zawieszenie części restrykcji na eksport amerykańskich technologii do Chin. Pekin zobowiązał się również do zwiększenia kontroli nad substancjami wykorzystywanymi do produkcji fentanylu oraz do zakupu 12 milionów ton amerykańskiej soi. Strony zniosły też opłaty portowe, które zaczęły na siebie nakładać.
Porozumienie przyniosło więc odprężenie – ale wyraźnie tymczasowe. Nie dotknęło bowiem kluczowych kwestii politycznych: statusu Tajwanu, chińskiego handlu z Rosją czy amerykańskich sankcji na rosyjski sektor naftowy.
Szczyt APEC dał Trumpowi okazję do spotkania z Xi Jinpingiem bez dyplomatycznego blamażu, jakim byłaby konieczność wizyty w Chinach. Spotkanie sprawiało jednak wrażenie, że to amerykańskiemu przywódcy bardziej zależało na rozmowach. Zapowiedziana wizyta Trumpa w Chinach to w języku dyplomacji sygnał przewagi Pekinu. Chiny przetestowały – z powodzeniem – lewar, jakim dysponują. A metale ziem rzadkich nie są jedynym. Do tej listy należą też związki chemiczne o znaczeniu dla przemysłu farmaceutycznego czy koordynowane wsparcie dla rosyjskiego wysiłku zbrojnego.
Trump po raz kolejny wykonał charakterystyczny dla siebie taniec polityczny – najpierw hałaśliwie naprzód, potem po cichu wstecz. Jego polityka nie jest w stanie niwelować przewagi przemysłowej Chin ani hamować ich innowacji technologicznych. W wielu przypadkach protekcjonizm tylko te innowacje przyspieszał. W Polsce mało kto mówi o tym głośno – a jeszcze mniej osób wyciąga z tego polityczne wnioski.

Skomentuj